
Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co Ci się trafi
Tak mawiał Forrest Gump i miał chłopak rację. Rok 2020 pokazał nam, że potrafi napisać scenariusz do thrillera, obyczajówki i komedii w jednym. Gromkie brawa za eklektyzm!
W poszukiwaniu normalności, natury w najczystszej postaci i detoksu od (dez)informacji, postanowiłam dać dyla z nadwiślańskiej krainy na cały miesiąc.
Czasem wydaje mi się, że mam jakiś niejasny układ ze wszechświatem i ten wspiera moje ryzykowne pomysły, a ja w myśl zasady – jeden krok na raz, niepewnie stawiam kroczki do realizacji swoich największych marzeń.
Jeszcze kilka miesięcy temu początek roku w pracy miał być intensywny, znalezienie gdzieś bazy noclegowej na cały miesiąc wydawało się zbyt kosztowne, pojawiło się pytanie w czyich czułych rękach zostawić 6 kilo puchatej i mruczącej miłości, i w końcu: co robić z sobą samą na wyspie o powierzchni 400km2. Ach, byłabym zapomniała – jeszcze pandemiczny pakiet niepewności: test na covid, dynamicznie zmieniające się restrykcje, anulowane loty i kwarantanna narodowa😉

Odpowiedzi na powyższe pytania przychodziły stopniowo: firma zapadła w zimowy przestój, więc udzielenie komuś urlopu właśnie teraz było wszystkim na rękę. Wysłałam kilka maili odnośnie współpracy z azorskimi dość nietypowymi miejscówkami oferując pomoc w ramach swoich skromnych możliwości – jak zawsze – od słowa do słowa (a w słowa, to ja akurat umiem😁 ) zadziała się magia. Moim kitkiem zajęła się prawdopodobnie najwrażliwsza osoba jaką znam. Na pierwsze kilka dni miałam wspólniczkę w wojażowych szelmostwach, szybko poznałam rodaków zamieszkujących wyspę, a swoje własne towarzystwo … co tu dużo mówić jest ekstra. Z Covidem podobno mamy nauczyć się żyć.
I tak oto w grudniu wylądowałam na ekologicznym kempingu pośród bananów. Przez prawie 5 tygodni żyłam nieśpieszne żyćko w małej drewnianej chatce, zachwycając się prostotą, przyrodą i świętym spokojem.
Chodźcie, chodźcie zabieram was do krainy tęczy, gdzie w zimowych miesiącach o wpływy ścierają się Neptun i Akwilon – bogowie wód i wiatrów.

Najbardziej rajski z rajskich ogrodów
Zacznijmy od zachłyśnięcia się przyrodą – wyobraź sobie, że to zobaczysz jako pierwszy widok po przebudzeniu.

Potem zobaczysz jeszcze drzewa papai, awokado i krzewy dojrzewającej kawy. Mało? To możesz przechadzając się po tym rajskim ogrodzie pozbierać jeszcze marakuje, zobaczyć czy są cytryny na drzewie i czy ananas dojrzał😉






W całym swoim azorskim śnieniu na jawie nie przyszło mi do głowy, że tu może rosnąć tyyyyle dobra! O jakie ubogie były moje cytrynowo- pomarańczowo-figowe wizje zanim eksplorowałam Banana Eco Camp. Teraz chcę wszystko, wiadomo! A najbardziej chcę zostać botaniko-rolnikiem:)
A drzewo na to: “Łoooohoho botaniko-rolnikiem?!?!”
Spacerując po campie zobaczysz kilka miejsc, w których pewnie tak jak ja zechcesz przycupnąć z kubkiem herbaty w słoneczny dzień. Kilka przywiezionych z Brazylii hamaków będzie co rano wołać do Ciebie w sposób nieznoszący sprzeciwu, a specjalnie przygotowane palenisko, gdzie chciałoby się usiąść w kręgu i rozpalić ognisko mówi “powrócisz tu z ziomkami swymi”;)

Na niepogodę jest przygotowana zadaszona i osłonięta od wiatru cześć wspólna, będąca jednocześnie kuchnią i jadalnią. Tu co wieczór paliłam w kominku, z dnia na dzień stając się super skautem, a potem gapiłam się w ogień jak zahipnotyzowana, to tu na dźwięk sztućców natychmiast pojawiał się kot, tu można przy mapie wyspy zaplanować trekingi, podróże i wszelkie wyspiarskie atrakcje.


Dopełnieniem raju jest super fajna Banana Camp ekipa – Nina i Sergiej, ich urocze córeczki i super przytulaśny kitek ❤

Słów kilka o chatkach
Jeszcze 5 lat temu, było tu puste pole. Potem pojawiły się bananowce, drzewa papai i awokado oraz krzaki kawy.
W 2017 roku pojawiły się pierwsze cabany czyli po portugalsku chatki oraz infrastruktura sanitarna i część wspólna i zaczął funkcjonować kemping. Stopniowo przybywało A-kształtnych chatek, banana camp rozrósł się, a po drugiej stronie pola powstały dwupoziomowe, rodzinne domki, druga część wspólna i sanitariaty.
Obecnie jest 6 mniejszych chatek (1 lub 2 osobowych) i 2 większe (4 osobowe).








Wszystko w duchu ecofriendly, doskonale wpisujące się w krajobraz, jednocześnie zapewniając przydatne udogodnienia (możliwość wypożyczenia farelki, łóżeczka dla dziecka, skorzystania z pralki, kuchenki gazowej, lodówki).

Czy w bananowych chatkach jest bezpiecznie?
Tak, nawet przy Azorskiej zimowej i deszczowej aurze. Owszem miałam kilka momentów kiedy wyobraźnia wiodła mnie na manowce, ale miejsce jak najbardziej nadaje się do pobytu nawet zimą. Solidna robota! Nie wspominam o bezpieczeństwie jeśli chodzi o ewentualne życie w bananowym gąszczu, bowiem na Azorach nie ma ani węży, ani groźnych pająków, ani nawet kleszczy. Sielanka! 🙂

Zima na Azorach
Nie bez powodu na Azory wybrałam się zimą, dobrze wiedziałam, co na ten temat mówią internety, fora podróżnicze i roczne zestawienia pogodowe. A mówią, że różnie może być. Gdybym była normalnym turystą, liczącym się z każdym dniem urlopu i mającym nadzieję na instalans, a przez tydzień byłoby wietrznie i zacinało mżawką albo oceaniczną wodą – mniemam, że nie byłabym zachwycona. Ale mój stosunek do Azorów jest znacznie czulszy. Ja tu kiedyś zamieszkam… Tak więc sami widzicie, musiałam sprawdzić jak przeżyje tutejszą zimę.
Temperatury nigdy nie zeszły poniżej 12° (nocą). Zazwyczaj oscylowały między 14° a 17° w dzień. Zdarzyło mi się (raz) w pewien styczniowy wybitnie ciepły poranek chodzić w japonkach, a nawet chwilę boso po mokrej trawie😍 Przez parę dni wiało tak mocno, że ciężko było ustać w miejscu, zaznałam też przemoczonych butów (raz). W porównaniu z zimą na kontynencie – pikuś!

Problematyczne są jedynie dwie kwestie – wszechobecna wilgoć i brak ogrzewania. I to jest standard nie tylko dla bananowych chatek (tu można w razie potrzeby pożyczyć farelkę) ale dla większości domów na Azorach. Spróbujcie w takich warunkach wysuszyć pranie!!! Powszechną praktyką jest kominek albo koza. Jest klimacik i jest ciepełko ale temperatura szybko spada po zgaśnięciu ognia. Są takie dni, że przyjemnie i sucho jest:
a) przy ogniu
b) w samochodzie

Tak więc, bywało, że prowadziłam empiryczne badania nad odczuwalnością każdego jednego stopnia temperatury powietrza. Wydaje się nie mieć większego znaczenia czy jest 17 czy 12 stopni Celsjusza. Nie prawda, różnica jest gigantyczna!!! Jak z wakacji do pracy, jak ze świątecznego serniczka do zmywania po gościach, jak z mięsistego suma do napstroczonej ościami makreli! Spać w temperaturze 17 stopni to relaks, a w 13 upierdliwość, boleśnie dotykająca każdy centymetr ciałka przemieszczający się do nienagrzanych sobą czeluści łoża😁
Pojawiają się też prawdziwe rozkminy egzystencjalne – czy częste mycie skraca życie?😉
*** bonusik z bananowego pamiętnika ***
Jestem zdania zgoła odmiennego niż Francisco de Goya: kiedy rozum nie śpi (a powinien) budzą się demony

Czy doświadczyliście kiedyś bezsennej nocy w obcym dla Was miejscu? Dodatkowo jesteście, tak jak ja, bardzo odważni, tylko wszystkiego się boicie? Przez waszą głowę w każdej chwili przelatuje autostrada myśli i mrożących krew w żyłach scenariuszy? No więc wyobraź sobie, że 200 metrów od mojej chatki jest ocean. Kto nie chciałby zasypiać przy delikatnym chlupocie falek? No właśnie, delikatnym😉 Kilka dni jarania się dźwiękiem łagodnego Atlantyku i szach mat – nagła zmiana aury – jest sztormowo. Trochę huczy, wybujała wyobraźnia podpowiada, że ocean jest już bliżej niż 200 metrów, a z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie słychać uciekających przed żywiołem sąsiadów zamieszkujących domy przy samym oceanie… Pewnie zginęli nagle. Kres długiej nocy i szacujesz zmianę linii brzegowej. Ta ani drgnęła, myślisz, że następne noce spokojnie prześpisz wiedząc, że to tylko iluzja. Sztorm przyniósł zmianę pogody, leje. Będąc na zewnątrz deszcz nie wydaje się taki intensywny, ale stukot w blaszany daszek potęguje wrażenie. Po bezsennej godzinie lub dwóch myślisz, że na zewnątrz pogodowy armagedon i spływające masy wody ze wzgórz zaraz zaczną podmywać jezdnie i powodować błotne lawiny, jak te co je czasem pokazują w internetach.
Nazajutrz jezdnie są na swoim miejscu, błota nie ma, co najwyżej kocie łby którymi wybrukowane są nieliczne chodniki są bardziej śliskie. Oddychasz z ulgą, następną noc przesypiasz jak niemowlę.
Kiedy już oswoisz się z deszczem, wiatrem i sztormem, nagle staje się… za cicho.
Wtem myślisz “boże-boże-bożenko, ktoś tu łazi”. Stawiasz uszy jak nietoperz, na wszelki wypadek nie gasisz nocnej lampki, a przy poduszce masz swoją najbardziej tajną kempingową broń: perfum, bo pamiętasz z liceum, że jak psikniesz komuś w oko to dochodzi do siebie przez kilka godzin! W całym swoim wyimaginowanym okrucieństwie mogłabym go jeszcze podpalić, gdyby jakimś cudem zapałki nie nawilgły… Następnego dnia z dociekliwością Szerloka badasz temat i ku własnej uciesze dochodzisz do wniosku, że nie było żadnej inwazji obcych.
Po tych wszystkich przeprawach zaczęło mi się nawet śnić, ale sama nie wiem czy jest się z czego cieszyć, bo jeden mój sen może stać się pożywką dla kolejnych niewyjaśnionych zjawisk. I tak na przykład przyśniło mi się, że zaadoptowałam kanadyjską dziewczynkę… Znowu cały dzień rozkminy dlaczego akurat kanadyjską i dlaczego ja ją, a nie ona mnie, skoro zarówno finansowo, i jeśli chodzi o życiowy ogar i odwagę, lepiej żeby to ktoś zaadoptował mnie!
A potem wstajesz, otwierasz okno widzisz taki krajobraz i zastanawiasz się skąd tyle katastrofalnych wizji w Twojej rozczochranej;)
